1 wrz 2013

William Wharton malarstwo na Uniwersytecie Stanowym

"Studiowałem malarstwo na Uniwersytecie Stanowym w Pensylwanii.(...)
    Mój ojciec miał po części rację. Wydział malarski składał się z kobiet, zaś mężczyźni, wyjąwszy niewielki kontyngent weteranów, nie grzeszyli zbytnią męskością. Otwarta uczuciowość, skłonność do teatralnych gestów i wrodzone poczucie wyższości sprawiały, że niełatwo się z nimi żyło.
   Uczyłem się jednak perspektywy, teorii koloru, uczyłem się posługiwać przeróżnymi technikami- pastelą, akwarelą, temperą. Poznawałem tajniki malowania na płótnie i różnych gatunkach papieru.(...)
   Znakomita część wykładowców podzielała poglądy wielu studentów. Powstawały kliki. Nauczanie miało wysoce ezoteryczny charakter, dramatyczne, erotyczne i egzotyczne abstrakcje wzbogacano pseudopicassowskimi pomysłami. Moja własna estetyka w niczym do tego nie przystawała. Uczyłem się jednak. Byłem jak wariat, tak wiele dawało mi to radości i tak bardzo mnie ekscytowało. Aby zaliczyć kursy, zajmowałem się złamanymi kolorami, płynnymi krzywiznami, stosowałem łamanie powierzchni na pryzmatyczne kawałki, które malowałem w odpowiednio dobrane kolory. Nauczyłem się dramatyzować swoje uczucia do teatralnego wręcz poziomu. W naszych rysunkach konieczne były burza i napór, a także cierpienie przez wielkie C. Jeden z naszych wykładowców wymagał, byśmy przywiązywali się za ręce do klamki, a potem rzucali na podłogę, aby doświadczyć prawdziwego bólu.
   Wszytko to było okropnie sztuczne, ale nic mnie to nie obchodziło. Pewne prace wykonywałem dla szkoły, ale równocześnie, posługując się opłaconymi materiałami, wykorzystując wielkie, znakomicie oświetlone pracownie i wszystkie otrzymane przywileje, tworzyłem własną estetykę.
   Byłem przekonany, do dziś w to wierzę, że świat jest piękny z natury, że widzę to i potrafię w pewien sposób pokazać innym, podzielić się moją wizją, bez całej tej sztuczności, teatralności, bez prób intelektualnej racjonalizacji. Stałem się misjonarzem swoich przekonań.
   Zdołałem przetrwać w roli wyrzutka na wydziale malarstwa, schowałem głęboko swoją osobistą estetykę, zdobyłem dobre stopnie i stałem się członkiem Honorowego Towarzystwa Sztuk Pięknych. Zacząłem jednak tracić wiarę w to, że naprawdę staję się artystą.
  Wykładowcy z Penn sprawiali, że stawałem się projektantem, członkiem niezwykłego bractwa czy może kapłanem. W dyskusjach o malarstwie potrafiłem przegadać każdego. Emfaza i podporządkowanie, wartość plastyczna, przejścia, kolory analogiczne, wszystkie te bzdury, które tak naprawdę niewiele miały wspólnego ze sztuką. Wszystko razem było naprawdę załamujące.
  Wciąż chciałem nawiązać łączność z ludźmi, uczciwie wyrażając, co sam czuję. Nie tak pojmowano w Penn słowo „sztuka”. Najczęściej były to przeróżne sztuczki, które miały na celu zwrócenie na siebie uwagi, czyjejkolwiek uwagi."
'Spóźnieni kochankowie'

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję, za słowa.